poniedziałek, 21 lipca 2014

WIELKI COME BACK !!!




Wow! Nie było mnie tu od lutego, szok!

Ale wracam, muszę się jednak ze swej nieobecności wytłmaczyc.
Najpierw "zdradzałam" Was z panem Grayem.
Tak się wciągnęłam, że czytałam po nocach zamiast wypisywac mądre posty.
Jeśli chodzi o całą trylogię to jej nie skończyłam, koniec trzeciej części zostawiłam sobie na czas kiedy w moim życiu wszystko poukładam, to już niedługo, za jakieś 4 lata :).

Ogólnie dla zainteresowanych książką, przyznam się, że mi się podobało, pewnie dlatego że jestem mamuśką ;).

Później jakoś w kwietniu, kiedy Grayem się na wierzyłam, zdecydowaliśmy z mym mężem, że musimy w naszym życiu przedsięwziąc zdecydowane kroki i coś zmienic. Tak więc postanowiliśmy przeprowadzic się do miasta, a raczej miasteczka, z którego oboje pochodzimy, gdzie mamy całą rodzinę. Niestety jak na razie żadnych przyjaciół... No cóż 11 lat nieobecności robi swoje.


Jest lipiec, jesteśmy prawie przeprowadzeni, a nasze perypetie będę tu opisywac, bo wierzcie lub nie, jest o czym pisac.

Tak więc rok 2014 ogłaszam rokiem WIELKICH ZMIAN i zapraszam do lektury kolejnych wpisów.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Matki teraz vs. Nasze Mamy

Już długo nosiłam się z myślą o napisaniu czegoś na temat macierzyństwa dziś i powiedzmy 30 lat temu.




 Odkąd pojawiła się Mała, ze wszystkich stron napływają tzw. DOBRE RADY.

No pewnie nie wszystkie są takie złe, ale ja jako osoba świadoma, trochę złośliwa i strasznie przekorna, nie lubię porad, jeśli kogoś o nie nie proszę, rzecz jasna.

Oczywiście najwięcej do powiedzenia w kwestii wychowania, mają obie babcie mojej Małej.
Chęci z pewnością najlepsze, tylko dlaczego tak strasznie mnie to czasami irytuje?

Dla przykładu: Ostatnio chciałam podciąć Maleństwu włoski, o czym nieostrożnie poinformowałam moją Mamę. Ona na to, żebym jej nie obcinała bo będzie wyglądać jak chłopczyk. Po takim tekscie, tym bardziej jej obcięłam! 

Może to dlatego, że obie Babcie są daleko, nie mają nawet najmniejszego wpływu na wychowanie Małej, z czego bardzo się cieszę. Czuję, że jej po prostu nie znają, tu niestety gorzej wypada moja Mum. Ale nie nad genezą tych oporów chciałam się tutaj rozwodzić. Może po prostu taka ze mnie Zosia Samosia i już!

Tak sobie ostatnio myślałam o tych naszych Babciach w kontekscie tego jak wyglądało ICH macierzyństwo, a jak wygląda nasze.
 Oto do jakich wniosków doszłam:

1. One z pewnością były bardziej skupione na szerokopojętej "pielęgnacji". Ale nie ze złej woli oczywiście, tak wtedy wyglądało życie. Miały problemy typu: 40 namoczonych tetrówek w wannie. A każde przewijanie kończyło się kompletną zmianą całej garderoby dziecka, bo jak sie zasikało albo to drugie, to pewnie wszystko przesiąkało itd. Więc ... znowu pranie itd. Poza tym niczego w sklepach nie było, kosmetków, super szybkich do przygotowania kaszek, gotowych obiadków... no i oczywiście wspomnianych wcześniej Pampersów.

My mamy wszystkiego aż nadto, wręcz klęskę urodzaju. Często nie wiemy na co się zdecydować, ale jak mówią "od przybytu głowa nie boli", więc taki problem to nie problem :)

2. Podstawowe różnice w podejściu do wychowania.
Dzisiaj stawiamy przede wszystkim na rowzój psycho-fizyczny dziecka. Chcemy, żeby wyrosło na najinteligentniejsze i przy tym najbardziej wysportowane ;). Takie połączenie Sheldona Coopera i Ronaldo.
Wszystko robimy w sposób przemyślany, począwszy od zaplanowania i przeżycia ciąży, aż do wymyślenia kierunku studiów dla naszego Malca, (oczywiście nic na siłę, ale najlepiej żeby wyrosło na lekarza lub prawnika :)).
A jak już się Maleństwo pojawi to myślimy, nad każdym słowem, które w jego kierunku wypowiadamy. Później szalejemy kupując zabawki, które koniecznie będą stymulować inteligencjię, a przy tym będą jeszcze ekologiczne itd. Czytamy mądre ksiązki, które mówią jak owego geniusza wychować.
Wszystko fajnie, dopóki nie zaczyna nam odbijać szajba i nie zajmujemy miejsca w pierwszym rzędzie w tzw. KORze, czyli Klubie Oszalałych Rodziców.
Teraz powiem jak dziadek... za mioch czasów, cały dzień spędzało się "pod" blokiem, biegając, brudząc się i pijąc jedną "Kaskadę" po zrzucie w 15 osób :). Kto by się tam zastanawiał, jak to wpłynie na rozwój naszej inteligencji.

3. Rzadziej planowały ciążę :). Tak mi się wydaje, chociaż z tego co pamiętam z lekcji biologii, gdybyśmy wszyscy byli planowani, to byoby nas o połowę mniej ;).
Oczywiście nie myslę, żeby matka która świadomie zachodzi, była z gruntu lepszą matką niż ta która mniej świadomie. W tym punkcie chodzi mi o to, że moje Mamusie, nie wierzą w antykoncepcję. Pamiętam jak dziś, kiedy zaczęłam się spotykać z tym oto mym mężem, byłam w trzeciej klasie liceum (ja chodziłam jeszcze za czasów tuż przedgimnazjalnych).Moja mama panikowała, że nic tylko ten nicpoń dziecko mi zrobi i nawet matury nie zdam, nie mówiąc już o studiach.
A teściowa kiedyś opowiadała o kuzynce męża, która była narzeczoną swego obecnego męża jakieś siedem lat i... nic. Stwierdziła, że oni chyba nie będą mieli dzieci, bo ona nie wieży, że przez tyle lat nic się nie wydażyło, żeby nic nie było :))).
Ale jak to wiadomo los bywa przewrotny i na swoje pierwsze Wnucząko musiały Babucie czekać chyba 10,5 roku od naszego zapoznania. Wszystko z nami w porządku, po prostu wcześniej nie chcieliśmy mieć Dzidzi.



4. Nie karmiły piersią! No może karmiły, ale góra 3 miesiące, bo z tego co wiem, tyle trwał macierzyński. Poza tym nie było "parcia" na karmienie naturalne.
Dzieci rodziło się dużo, wręcz taśmowo, więc kto by się  w szpitalu rozwodził nad każdą rodzicielką, żeby ją jeszcze karmienia nauczyć. Beszczelna każda, że w ogóle tu rodzić przyszła i świętym państwu lekarzom, pielęgniarkom i innym położnym spokój zakłóciła.

Dzisiaj mamy problemy typu: wywalać cyc, czy nie wywalać, czy cycusie są bardziej sexi czy bardziej mniam mniam i czy karmienie pięciolatka to już patologia.
W porównaniu, z problemami naszych Mam, to takie "kłopoty w raju".



5. No właśnie... PORÓD! 
Oj, po ludzku to raczej one nie rodziły... biedaczki :(.
Nie jestem znawcą tematu, ale podobno w Polsce standard opieki okołoporodowej zmienił się niewyobrażalnie. W dużej mierze dzięki głośniej akcji "Rodzić po ludzku" i innym podobnym choć już nie tak głośnym.
Nie wiem jak wy, ale ja raczej rodziłam po ludzku, chociaż trwało to nieludzko dłuuuuuuuugo. Ale to wina mojej powolnej szyjki. (Temat na oddzielny post:)).

6. Dzieci się rodziły, ale nikt we wsi w ciąży nie chodził :).
To oczywiście żart, ale rzeczywiście tak było. O ciąży się nie mówiło, największe taboo, no bo przecież ona z grzechu się brała, z seksu znaczy się, a wtedy nikt słowa na S... nie wypowiadał.

Teraz jest taki napływ informacji, że to aż przeraża. Nikt się nie wstydzi o pewnych rzeczach mówić. Z jednej strony to dobrze, bo czujemy wsparcie ze wszystkich stron. Rodziny, to oczywiste, ale również mediów, koleżanek i kolegów, nawet tych bezdzietnych ;).
Z drugiej zaś, każdy, nawet 10 letni chłopczyk wie co to upławy, zapalenie grzybicze czy suchość w miejscach intymnych itd. I że na to wszystko są leki, bez recepty oczywiście!

Nie chodzi o to, że ja taka wstydliwa jestem, bo uwieżcie, że wręcz przeciwnie.
Ale to trochę niesmaczne kiedy jesz rano kanakę, a Żanetka Leta poleca "Laktacyd" ;)

Ps. Wiem, że ta pani inaczej się nazywa, ale tak ją na studiach nazywaliśmy :).

7. Wsparcie od Tatusia! To jest to, na co moja mama nie mogła liczyć. Jak coś się działo z nami (czyli ze mną i o niespełna 2 lata młodszą siostrą) to jeszcze słyszała, że jest "panikarą". Taty nie było całymi dniami w domu, a jak już był i nawet czasem chciał mnie wziąć na ręce, to moja babcia, a jego mama, skutecznie troszczyła się, żeby synuś sobie rączek nie zmęczył i dziecko mu wręcz wyrywała.
A tak na marginesie, teraz mój Tato to bardzo troskliwy Dziadziuś, no widzicie ludzie się jednak zmieniają :)

W dzisiejszych czasach jest pod tym względem dużo, dużo lepiej. Obserwuję to wszędzie, na ulicy, w parku,  w przychodni, w klubie do którego chodzi Laura, no i wreszcie... mam to w domu ;).
Pamiętam, że swego czasu, w jakiejś gazecie był artykuł pod głośnym tyt. "Narodziny polskiego TATY. Czaicie różnicę Taty, nie Ojca ;).

 8. Wsparcie od Babć!
Moi rodzice (mojego męża z resztą też, przynajmniej na początku) mieszkali z dziadkami. Z jednej strony... katastrofa. Nie można spać do południa, siedzieć po nocach, słuchać muzyki, chodzić nago, zybt często się myć ;) zero swobody. Jak dla mnie - masakra.
Z drugiej zaś, Babcie kiedyś były typowymi Babciami, zazwyczaj już nie pracowały, mogły zająć się wnukami... z resztą wszystkim mogły się zająć. (od razu przypomina mi się "Plac zbawiciela", bardzo lubię moją Teściową, może to właśnie dlatego że z nią nie mieszkam).

Obecnie wszyscy żyjemy szybko, nawet babcie. Nowoczesne babcie jeszcze pracują, mają swoje zajęcia itd. chociaż wiem, że obie Babcie Laury z ogromną chęcią by się nią zajmowały. Nawet pomimo pracy, możnaby to wszystko jakoś poukładać, ale to nasz wybór, że mieszkamy tak daleko.
I przynajmniej na razie tak zostanie. Pewnie zmienimy zdanie jak już urodzę te bliźniaki, które mam wywróżone ;), ale spokojnie, nie jestem w ciąży :).

To chyba tyle wymyśliłam na szybkości, z pewnością różnic jest o wiele więcej. Ale ja piszę bardzo emocjonalnie, co w myśli to ... na blogu. Chyba to widać, a raczej słychać, kiedy się czyta.

Gratuluję tym którzy doczytali do końca i obiecuję już takich długich postów nie pisać :).



Ps. Wszystkich czonków rodziny bardzo kocham i szanuję nawet, jęsli z tego tekstu wydaje się być inaczej. Nikogo nie oceniam, piszę jak było i jak jest.

Ps.2 Poza tym fatalne miały fryzury i okropnie się ubierały, ale to jest prawda uniwersalna, zawsze aktualna, ciekawe co Laurunia na swoim blogu w przyszłości napisze. ;)

Dobranoc!











sobota, 15 lutego 2014

Misiowa Mama







Dzieci lubią Misie, misie lubią Dzieci :)
Pamiętacie to jeszcze?
Ja, jak przez mgłę :)))

Moja Córa też kocha wszystkie swoje misie. Jak trzeba to przytuli, ukocha mocno, ucałuje.
Karmi, podaje lekarstwa, prawdziwa troskliwa Mama.
Układa je do snu, nie tylko ze sobą, często w środku dnia, kładzie na poduszkach, przykrywa kocykiem. Ale jak przykrywa?

Przykrywa całe, tak że ich nie widać, układa na nich cały zwinięty w gulę kocyk :).
Dziwię się, że się jeszcze nie podusiły :).

Owe misie układane są według jakiegoś schematu, jeszcze tego nie rozgryzłąm, ale zasady
w misiowym domu są! Muszą być!  Nie to co w naszym ;).

Teddy (z Ikei) na przykład śpi w łóżeczku i rzadko z niego wychodzi, ostatnio dołączył do niego miś Misio.
Jak usypiała miśki spały na sobie, tak je sama ułożyła, ukochała i usnęła.

Obudziła się ok 5.30 rano i płacze, Tatuś ją przekonał żeby jeszcze zasnęła.
Usnęła w nogach łóżeczka i nagle wyrywa się ze snu i krzyczy: NIE! NIE! NIE!

Doczołgała się do miśków, zdjęła misia Misia z Teddiego i... spokojnie zasnęła.

Taka sytuacja :)

czwartek, 13 lutego 2014

SPOKÓJ prawie PRZYWRÓCONY




Po prawie dwóch tygodniach NIEPEWNOŚCI, sadystycznych pobraniach krwi Maleństwa oraz nieudolnym łapaniu siuśków , a także 2 wizytach w Prokocimiu okazało się, że CUKRZYCY nie ma!

Uff...

Uczucie wielkiej ulgi ogarnęło nas wczoraj po tym jak całą zmianę (od 8-14) spędziliśmy w Szpitalu Dziecięcym. Ale spokojnie, nie męczyli Jej tak długo. Najdłużej trwało czekanie na wyniki.

Nie będę się tu rozpisywać o tym jak to wszystko wyglądało, chyba że ktoś byłby osobiście zainteresowany, czego oczywiście nikomu nie życzę.

No dobra, ta cholerna CUKRZYCA wykluczona, w takim razie WTF???

 Dalej szukamy przyczyny, ale już nie schizuję, bo cukrzyca była najczarniejszym możliwym scenariuszem, inny najbardziej prawdopodobnym - niewydolność nerek, (na początku, nie wiedziałam co gorsze, ale wygooglowałam, że niewydolności są różne rodzaje i można ją leczyć, choć nie we wszystkich przypadkach).

Obecnie jesteśmy w stanie posiadania, skierowania do poradni nefrologicznej oraz terminu wizytu u specjalisty na... za miesiąc.

Ale, ale... do poradni rejestruje sam pan Doktor osobiście (dziwna sytuacja, on też wyraził swoje zdanie na temat tej dziwności), więc sobie z nim trochę pogadałam i już go lubię. Jako jedyny, spośród 4 lakarzy, przez których przewinęłyśmy się w ostatnim czasie, wyraził przypuszczenie, że cukromocz może być po ...lekach.

No, a jak kur... mówiłam naszej Pediatryczce, że Mała jest tydzień po infekcji, gdzie przyjmowała Biseptol, to w ogóle, ten fakt olała, mówiąc delikatnie.

I chyba to "dzięki" niej miałam zepsuty cały ubiegły tydzień. Na początku nie mogłam się pogodzić z myślą, że moje Dziecko może być chore, a pod koniec tygodnia już prawie się pogodziłam, z tym, że będzie Diabetykiem. Chciałam tylko ...WIEDZIEĆ. Bo ta niewiedza była najgorsza.




PS. Jakby się trafiły jakieś "BYCZKI" to przepraszam, nie działa mi słownik, a raczej działa w nadmiarze i podkreśla wszystko! To chyba dlatego, że zainstalowałam nową wersję Firefoxa, której szczerze nienawidzę.





wtorek, 4 lutego 2014

NIEPEWNOŚĆ


Od dwóch dni żyjemy w niepewności...
Po ostatniej chorobie odkryłam, że Mała ma powiększone węzły chłonne, przy nóżkach. Pediatra od razu dała kierowanie na badania (krew, mocz i USG jamy brzuszka, na które jeszcze czekamy).
W poniedziałek okazało się że ma glukozę w moczu, niby nic, można by pomyśleć.

Zazwyczaj staram się nie odwiedzać dr Google, bo tam nawet ból głowy może się okazać śmiertelny, ale tym razem sprawdziłam. Glukoza w moczu nie ma prawa być, jej obecność może świadczyć o cukrzycy lub niewydolności nerek ;(.
Dostałyśmy skierowanie na kolejne badania oraz powtórkę moczu. Dziś moje Maleństwo aż dwa razy musiało się pofatygować na pobranie krewki, raz na czczo, a drugi raz 2 godz po śniadaniu.

Najgorsze, że tak się to wszystko przeciągnęło w czasie, że nie wiem czy jutro będą wszystkie wyniki, czy tylko te pobrane z samego rana.
Mam nadzieję, że te poranne wystarczą żeby wykluczyć te straszne choroby...

W głowie pełno myśli: Ona nie może być chora, nie Ona! Przecież to moje Dziecko!

Poza tym myślę, że gdyby coś jej dolegało, to bym zauważyła jakieś objawy... cokolwiek. A ona jest taka żywa, tańczy, biega od rana do nocy, próbuje już nawet śpiewać... Światełko mojego życia, chodząca radość :).

Mam nadzieję, że się okaże, że np. próbkę zanieczyściłam... Przyznaję, że nie zachowałam szczególnych środków ostrożności "łapiąc" siuśki.
Te Mamusie, które mają Dziewczynki wiedzą, że ciężko cokolwiek złapać do tego śmiesznego przyklejanego woreczka...

Trzymajcie kciuki...





niedziela, 2 lutego 2014

...a dlaczego właściwie ŻYWA LAURKA?




Tytułowa "Żywa Laurka" we własnej osobie.


Jak już co wierniejsi czytelnicy pewnie zauważyli, tytuł bloga nie wziął się znikąd. Laura poza tym, że jest żywą w sensie chodzącą laurką, żywe złoto :),to jest naprawdę żywiołowa. Od jakiegoś czasu stopniowo się uspokaja, ale jeszcze kilka miesięcy temu nawet nie siedziała.

 W sensie nie usiedziała ani sekundy, wszędzie jej było pełno. A propos siedzenia, to siedzieć, tak porządnie nauczyła się jak miała pół roczku, myślałam wtedy SUPER!, Dam zabawki, będzie siedzieć, bawić się, będzie SPOKÓJ,a tu... ni chu chu. Jakiś tydzień po siedzeniu zaczęła opanowywać raczkowanie. 

To była prawdziwa masakra, bo ruchowo dawała radę, jednak umysłowo jeszcze Głupiutek, krzywdę mógł sobie zrobić na każdym kroku, zwłaszcza, że niedługo potem zaczęła wstawać trzymając się mebli, szafek itp. To wszystko w połączeniu z jej "SPANIEM - nie spaniem", czyli 4 drzemki w ciągu dnia po 20 minut. Tak nie przesadzam! Spała po 20 minut, zegarek można było ustawiać według jej spania.
TO wszystko sprawiało, że naprawdę byłam przemęczona. 

Nawet moja Teściowa, która przyjechała na tydzień, żeby nam trochę ulżyć, powiedziała dosłownie, że mi strasznie współczuje :). Że Dziecko super, wesołe, szczęśliwe, ale takie RUCHLIWE.

Jednak czas szybko leci, pamiętamy tylko to, co najlepsze, teraz nie wiem jak wtedy dawałam radę, ale nie wspominam tego jako jakiejś katorgi. 

W ogóle myślę, że Matki (te normalne) dostają razem z Dzieckiem worek cierpliwości do Niego :).

Teraz jakoś dużo lepiej nie jest, ale Dziecko większe, to problemy inne.
Będzie o czym blogować...









czwartek, 30 stycznia 2014

Mama pracuje w domu = totalny DISASTER





Gdybyście zobaczyli moje biurko, to byście oniemieli. Żeby położyć na nie laptopa muszę kilka rzeczy muwmnąć tak, że te z tyłu spadają pod spód :).
I tak sobie trwamy ja i mój bałagan. Ale żeby nie było, ...czasami sprzątam, zazwyczaj jak się wkurzam czyli w okresach przedokresowych ;).

No cóż bałagan to taki plus dodatni ;) pracy w domu. Ale coś za coś. Przynajmniej nie muszę rano wstawać, odmrażać samochodu, stać w korkach 40 min w jedną stronę. No i najważniejsze, bezcenne to czas spędzony z Córą. Ale o tym kiedy indziej.

Są też plusy ujemne: mogę się "nieogarniać", chodzić bez make-upu przez cały dzień (chociaż nawet w domu staram się jednak pomalować, chyba nigdy nie wyszłam bez makijażu z domu, no może wyłączając wyjście na plażę czy na basen). 
A bez make-upu nie wychodzę nie z próżności, tylko dlatego, że się boję że sąsiedzi, moi znajomi, ba, nawet moi rodzice mogliby mnie nie poznać. Serio! Metamorfozę żywcem jak z TVN Style przechodzę każdego ranka.

Ale dość o mnie, wracając do plusów ujemnych ;) to przede wszystkim zatarte granice między domem a pracą, czasem pracy, a czasem dla siebie, Dziecka, o mężu to już nawet nie wspomnę. 

Najlepszy dowód na to, jak zacierają się te granice to wygląd naszego "salonu", który jest pomieszczeniem wielofunkcyjnym, może raczej wszystko-funkcyjnym. Przy ostatnim przemeblowaniu wyznaczyliśmy dwie strefy: strefę pracy i strefę relaksu... o bożing, co za bzdura, teraz strefa pracy wgryzła się tak daleko w strefę relaksu, że dotyka walające się zabawki Małej, na drugim końcu pokoju.

A gdzieś pomiędzy jest ława z Ikei, która służy za jadalnię, dwie kanapy, z czego jedna jest sypialnią, w której śpimy na zmianę. 
Raz Tatuś, kiedy kładzie się zbyt późno (a raczej wcześnie) i nie chce nas budzić, a innym razem my z Małą dogorewamy do rana, na jednej połówce nierozłożonej kanapo-wersalki, po jej pierwszym śniadaniu, które odbywa się między 3 a 5 nad ranem!!!

Oczywiście prawie codziennie sobie obiecuję, że kiedyś posprzątam/posprzątamy,  że w końcu tak się zorganizuję, że już nigdy nie będzie brudnych garów w zlewie, że zawsze będę zaczynać pracę od ogarnięcia biurka, że zawsze z Laurką na koniec dnia pięknie wysprzątamy jej kącik zabawkowy, że wreszcie umyję okna.

Tylko... jakoś to KIEDYŚ nie nadchodzi...