poniedziałek, 17 lutego 2014

Matki teraz vs. Nasze Mamy

Już długo nosiłam się z myślą o napisaniu czegoś na temat macierzyństwa dziś i powiedzmy 30 lat temu.




 Odkąd pojawiła się Mała, ze wszystkich stron napływają tzw. DOBRE RADY.

No pewnie nie wszystkie są takie złe, ale ja jako osoba świadoma, trochę złośliwa i strasznie przekorna, nie lubię porad, jeśli kogoś o nie nie proszę, rzecz jasna.

Oczywiście najwięcej do powiedzenia w kwestii wychowania, mają obie babcie mojej Małej.
Chęci z pewnością najlepsze, tylko dlaczego tak strasznie mnie to czasami irytuje?

Dla przykładu: Ostatnio chciałam podciąć Maleństwu włoski, o czym nieostrożnie poinformowałam moją Mamę. Ona na to, żebym jej nie obcinała bo będzie wyglądać jak chłopczyk. Po takim tekscie, tym bardziej jej obcięłam! 

Może to dlatego, że obie Babcie są daleko, nie mają nawet najmniejszego wpływu na wychowanie Małej, z czego bardzo się cieszę. Czuję, że jej po prostu nie znają, tu niestety gorzej wypada moja Mum. Ale nie nad genezą tych oporów chciałam się tutaj rozwodzić. Może po prostu taka ze mnie Zosia Samosia i już!

Tak sobie ostatnio myślałam o tych naszych Babciach w kontekscie tego jak wyglądało ICH macierzyństwo, a jak wygląda nasze.
 Oto do jakich wniosków doszłam:

1. One z pewnością były bardziej skupione na szerokopojętej "pielęgnacji". Ale nie ze złej woli oczywiście, tak wtedy wyglądało życie. Miały problemy typu: 40 namoczonych tetrówek w wannie. A każde przewijanie kończyło się kompletną zmianą całej garderoby dziecka, bo jak sie zasikało albo to drugie, to pewnie wszystko przesiąkało itd. Więc ... znowu pranie itd. Poza tym niczego w sklepach nie było, kosmetków, super szybkich do przygotowania kaszek, gotowych obiadków... no i oczywiście wspomnianych wcześniej Pampersów.

My mamy wszystkiego aż nadto, wręcz klęskę urodzaju. Często nie wiemy na co się zdecydować, ale jak mówią "od przybytu głowa nie boli", więc taki problem to nie problem :)

2. Podstawowe różnice w podejściu do wychowania.
Dzisiaj stawiamy przede wszystkim na rowzój psycho-fizyczny dziecka. Chcemy, żeby wyrosło na najinteligentniejsze i przy tym najbardziej wysportowane ;). Takie połączenie Sheldona Coopera i Ronaldo.
Wszystko robimy w sposób przemyślany, począwszy od zaplanowania i przeżycia ciąży, aż do wymyślenia kierunku studiów dla naszego Malca, (oczywiście nic na siłę, ale najlepiej żeby wyrosło na lekarza lub prawnika :)).
A jak już się Maleństwo pojawi to myślimy, nad każdym słowem, które w jego kierunku wypowiadamy. Później szalejemy kupując zabawki, które koniecznie będą stymulować inteligencjię, a przy tym będą jeszcze ekologiczne itd. Czytamy mądre ksiązki, które mówią jak owego geniusza wychować.
Wszystko fajnie, dopóki nie zaczyna nam odbijać szajba i nie zajmujemy miejsca w pierwszym rzędzie w tzw. KORze, czyli Klubie Oszalałych Rodziców.
Teraz powiem jak dziadek... za mioch czasów, cały dzień spędzało się "pod" blokiem, biegając, brudząc się i pijąc jedną "Kaskadę" po zrzucie w 15 osób :). Kto by się tam zastanawiał, jak to wpłynie na rozwój naszej inteligencji.

3. Rzadziej planowały ciążę :). Tak mi się wydaje, chociaż z tego co pamiętam z lekcji biologii, gdybyśmy wszyscy byli planowani, to byoby nas o połowę mniej ;).
Oczywiście nie myslę, żeby matka która świadomie zachodzi, była z gruntu lepszą matką niż ta która mniej świadomie. W tym punkcie chodzi mi o to, że moje Mamusie, nie wierzą w antykoncepcję. Pamiętam jak dziś, kiedy zaczęłam się spotykać z tym oto mym mężem, byłam w trzeciej klasie liceum (ja chodziłam jeszcze za czasów tuż przedgimnazjalnych).Moja mama panikowała, że nic tylko ten nicpoń dziecko mi zrobi i nawet matury nie zdam, nie mówiąc już o studiach.
A teściowa kiedyś opowiadała o kuzynce męża, która była narzeczoną swego obecnego męża jakieś siedem lat i... nic. Stwierdziła, że oni chyba nie będą mieli dzieci, bo ona nie wieży, że przez tyle lat nic się nie wydażyło, żeby nic nie było :))).
Ale jak to wiadomo los bywa przewrotny i na swoje pierwsze Wnucząko musiały Babucie czekać chyba 10,5 roku od naszego zapoznania. Wszystko z nami w porządku, po prostu wcześniej nie chcieliśmy mieć Dzidzi.



4. Nie karmiły piersią! No może karmiły, ale góra 3 miesiące, bo z tego co wiem, tyle trwał macierzyński. Poza tym nie było "parcia" na karmienie naturalne.
Dzieci rodziło się dużo, wręcz taśmowo, więc kto by się  w szpitalu rozwodził nad każdą rodzicielką, żeby ją jeszcze karmienia nauczyć. Beszczelna każda, że w ogóle tu rodzić przyszła i świętym państwu lekarzom, pielęgniarkom i innym położnym spokój zakłóciła.

Dzisiaj mamy problemy typu: wywalać cyc, czy nie wywalać, czy cycusie są bardziej sexi czy bardziej mniam mniam i czy karmienie pięciolatka to już patologia.
W porównaniu, z problemami naszych Mam, to takie "kłopoty w raju".



5. No właśnie... PORÓD! 
Oj, po ludzku to raczej one nie rodziły... biedaczki :(.
Nie jestem znawcą tematu, ale podobno w Polsce standard opieki okołoporodowej zmienił się niewyobrażalnie. W dużej mierze dzięki głośniej akcji "Rodzić po ludzku" i innym podobnym choć już nie tak głośnym.
Nie wiem jak wy, ale ja raczej rodziłam po ludzku, chociaż trwało to nieludzko dłuuuuuuuugo. Ale to wina mojej powolnej szyjki. (Temat na oddzielny post:)).

6. Dzieci się rodziły, ale nikt we wsi w ciąży nie chodził :).
To oczywiście żart, ale rzeczywiście tak było. O ciąży się nie mówiło, największe taboo, no bo przecież ona z grzechu się brała, z seksu znaczy się, a wtedy nikt słowa na S... nie wypowiadał.

Teraz jest taki napływ informacji, że to aż przeraża. Nikt się nie wstydzi o pewnych rzeczach mówić. Z jednej strony to dobrze, bo czujemy wsparcie ze wszystkich stron. Rodziny, to oczywiste, ale również mediów, koleżanek i kolegów, nawet tych bezdzietnych ;).
Z drugiej zaś, każdy, nawet 10 letni chłopczyk wie co to upławy, zapalenie grzybicze czy suchość w miejscach intymnych itd. I że na to wszystko są leki, bez recepty oczywiście!

Nie chodzi o to, że ja taka wstydliwa jestem, bo uwieżcie, że wręcz przeciwnie.
Ale to trochę niesmaczne kiedy jesz rano kanakę, a Żanetka Leta poleca "Laktacyd" ;)

Ps. Wiem, że ta pani inaczej się nazywa, ale tak ją na studiach nazywaliśmy :).

7. Wsparcie od Tatusia! To jest to, na co moja mama nie mogła liczyć. Jak coś się działo z nami (czyli ze mną i o niespełna 2 lata młodszą siostrą) to jeszcze słyszała, że jest "panikarą". Taty nie było całymi dniami w domu, a jak już był i nawet czasem chciał mnie wziąć na ręce, to moja babcia, a jego mama, skutecznie troszczyła się, żeby synuś sobie rączek nie zmęczył i dziecko mu wręcz wyrywała.
A tak na marginesie, teraz mój Tato to bardzo troskliwy Dziadziuś, no widzicie ludzie się jednak zmieniają :)

W dzisiejszych czasach jest pod tym względem dużo, dużo lepiej. Obserwuję to wszędzie, na ulicy, w parku,  w przychodni, w klubie do którego chodzi Laura, no i wreszcie... mam to w domu ;).
Pamiętam, że swego czasu, w jakiejś gazecie był artykuł pod głośnym tyt. "Narodziny polskiego TATY. Czaicie różnicę Taty, nie Ojca ;).

 8. Wsparcie od Babć!
Moi rodzice (mojego męża z resztą też, przynajmniej na początku) mieszkali z dziadkami. Z jednej strony... katastrofa. Nie można spać do południa, siedzieć po nocach, słuchać muzyki, chodzić nago, zybt często się myć ;) zero swobody. Jak dla mnie - masakra.
Z drugiej zaś, Babcie kiedyś były typowymi Babciami, zazwyczaj już nie pracowały, mogły zająć się wnukami... z resztą wszystkim mogły się zająć. (od razu przypomina mi się "Plac zbawiciela", bardzo lubię moją Teściową, może to właśnie dlatego że z nią nie mieszkam).

Obecnie wszyscy żyjemy szybko, nawet babcie. Nowoczesne babcie jeszcze pracują, mają swoje zajęcia itd. chociaż wiem, że obie Babcie Laury z ogromną chęcią by się nią zajmowały. Nawet pomimo pracy, możnaby to wszystko jakoś poukładać, ale to nasz wybór, że mieszkamy tak daleko.
I przynajmniej na razie tak zostanie. Pewnie zmienimy zdanie jak już urodzę te bliźniaki, które mam wywróżone ;), ale spokojnie, nie jestem w ciąży :).

To chyba tyle wymyśliłam na szybkości, z pewnością różnic jest o wiele więcej. Ale ja piszę bardzo emocjonalnie, co w myśli to ... na blogu. Chyba to widać, a raczej słychać, kiedy się czyta.

Gratuluję tym którzy doczytali do końca i obiecuję już takich długich postów nie pisać :).



Ps. Wszystkich czonków rodziny bardzo kocham i szanuję nawet, jęsli z tego tekstu wydaje się być inaczej. Nikogo nie oceniam, piszę jak było i jak jest.

Ps.2 Poza tym fatalne miały fryzury i okropnie się ubierały, ale to jest prawda uniwersalna, zawsze aktualna, ciekawe co Laurunia na swoim blogu w przyszłości napisze. ;)

Dobranoc!











1 komentarz:

  1. O tak, zgadzam się. Było.. po spartańsku. Jeszcze koniec lat 90. dziecka w szpitalu nie widziało się, jedynie na karmienie (czy kobieta to krowa, którą interesują się tylko, bo ma mleko?!), wciskanie butli, jak dziecko płakało na sali noworodków (ale tego matka nie wiedziała, bo przecież kto by jej powiedział) i tylko potem zaskoczenie, że dziecko nie chce piersi. Rzeczywiście - szok.
    Poza tym ja jeszcze widzę różnice w kwestii karmienia już pokarmami stałymi, czy choćby dietą kobiety karmiącej. Najpierw mawiało się, z tego co wiem, absolutnie tylko gotwane mięsko kurczaka, gotowane wędliny, jasne pieczywo i broń-buk owoca, warzywa świeżego, nie wspominając już o wzdęciowych produktach. Potem nagle przyszła odmiana (to pokolenie rodzące w latach 80.), że trzeba jeść absolutnie wszystko. Bo dziecko dostaje to, co je matka. Ja matka je ubogo, to i dziecko też ubogie w składniki ma mleko. Nawet kapustę, bigosik i fasolkę, a co! A potem okazuje się, że "dziecko jest nieznośne". Ja, podobno byłam takim dzieckiem - "niegrzecznym", jak moja Mama pojadła bobu.

    I jeszcze - teraz jest kwestia całej filozofii wychowania i pielęgnowania dziecka. Co robić z pępkiem, co z ciemieniuchą, co z pleśniawką itd, ale też rozwiązywanie problemów płaczu dziecka, snu, aktywności... teraz jest bardzo duży nacisk na rozumienie dziecka, na trakowanie go jako osoby a nie jako istoty nierozumnej. Stymuluje się go na początku kontrastami, bo nie widzi, a kiedyś? "Nie pokazuj mu, bo jeszcze i tak nie widzi". Nie było parcia, by szukać rozwiązania płaczu - jak się drze jak zarzynany prosiaczek, zawsze wieczorem, to kolka i kropka. Dziecko musi się wybeczeć i wyrosnąć z tego. Nosiło sie go, ale nie było żadnych rozwiązań praktycznych, jak dziś. Robi się mu rytuały przedsenne, by chodziło regularnie spać, by miało komfort. A kiedyś? "Dziecko tak ma". I tyle. W praktyce położna mówiła, ze dziecko między drzemkami w dzień musi się wybeczeć, zeby było mu lepiej. A nie, żeby go nakarmić, przytulić, przewinąć, poprawić ciuszki itd.
    Z drugiej jednak strony, jak piszesz (z czym się zgodzę) jest ogromny natłok informacji, wszelkiego sortu "polepszaczy życia" - zabawki, foteliki, leżaczki, "place zabaw", "maty edukacyjne" i można tak wymieniać... i matka, która jednak nie ma wsparcia innej matki, która powie jej "nie świruj", "przystopuj", idzie wprost do KORujak to ujęłaś. I coraz więcej jest takich matek, któe poza własnym dzieckiem niczego nie widzą, nie da się z nimi o niczym pogadać, a na fb wciąż to nowe "focie", a to z wanienki, przy przewijaniu, na spacerze, przy jedzeniu, ze wszystkimi członkami rodziny itd. I kobieta wsiąka. A to jest już niezdrowe. Nie wiem, czy też zaobserwowałąś takie zjawisko, ale mnie to przytłacza. Właśnie dlatego, ze tyle jest informacji i rad. I jak tu stąpać twardo po ziemi, zdystansować się? No nie da się, bo jak tu nabrać dystansu do własnego dziecka? A jednak zdroworozsądkowe podejście jest najlepsze! Tylko jak się go nauczyć? Czy się w ogóle da?

    Pozdrawiam,
    ostatnio natknęłam się Twój szczery blog i bardzo mi się spodobało ;) Zapewne będę zaglądać!

    OdpowiedzUsuń